Nie ma słów, które mogłyby przygotować ojca na śmierć dziecka. I nie ma takich, które potrafiłyby ją opisać. A jednak w tej rozmowie spróbowaliśmy je odnaleźć – podjąć się tego, co najtrudniejsze, a zarazem najprawdziwsze.
Paweł Wicki, mąż i tata czworga dzieci, z których dwóch synów odeszło zbyt wcześnie – w szczerej, pełnej czułości rozmowie opowiada o bólu, który odmienił jego życie, o miłości, która przetrwała wszystko i o męskości, która nie boi się łez.
To głęboka i prawdziwa opowieść o ojcu, który nie uciekł przed cierpieniem. O męskości, odwadze i słabości. To rozmowa dla wszystkich, którzy zmagają się z trudnościami.
To rozmowa, od której trudno się oderwać….
Panie Pawle, zacznijmy od tego, co najtrudniejsze. Kornel umarł mając niespełna rok, Borys miał prawie dwa latka. Trzymał Pan w ramionach każdego z Nich, w ostatnich chwilach ich życia… Co się wtedy czuje? A może jest się zamrożonym i nie czuje się nic? Jak z perspektywy czasu widzi Pan te momenty?
Pamiętam dokładnie moment, w którym umierali nasi chłopcy. To uczucie, jakby serce naprawdę pękało. Razem z żoną przytulaliśmy najpierw Kornelka, potem Boryska. Mówiliśmy im, że nie cierpią, że teraz będą się bawić w niebie, że mają nad nami czuwać. Dziękowaliśmy za ich życie i mówiliśmy, jak bardzo ich kochamy…
Zaraz potem musiałem zadzwonić do mojej mamy, do mamy Anity, do hospicjum. Pamiętam, jak szybko przyjechała doktor Ania i pani Wiola. Ich obecność była jak lekarstwo. Spokój, jaki wniosły przy już nieżyjących dzieciach, dał nam siłę. Cały czas byliśmy przy chłopcach. Przygotowaliśmy ubranka, wykąpaliśmy ich, a potem nadszedł moment pożegnania, gdy przyjechał zakład pogrzebowy.
Obu chłopców zanosiłem sam – ubranych, owiniętych w ich ulubione kocyki. Pamiętam każdy stopień, który pokonywałem, trzymając ich w ramionach. Każdy detal: co mieli ubrane, jak pachniały ich rzeczy. Gdy samochód odjechał, wiedziałem, że już nigdy nie zobaczę mojego dziecka w jego łóżeczku. Pojawiły się łzy… i ten bezgłośny krzyk w sercu.
Wielu mężczyzn boi się swojej własnej słabości. Jak Pan rozumie męskość, gdy wszystko, co można zrobić, to być obecnym? Czy słabość i odwaga mogą iść w parze?
Mimo bólu wiedziałem, że muszę się trzymać. Czekała nas organizacja pogrzebu, sprawy urzędowe, tysiące rzeczy, które trzeba było załatwić, ale wewnątrz czułem bunt – chciałem krzyczeć, żeby ktoś zatrzymał czas.
Okres przed pogrzebem był jak sen. Modliliśmy się, a ja działałem zadaniowo – krok po kroku, jak automat. Nadszedł dzień pożegnania Kornelka. Pamiętam moment, gdy już mieliśmy wychodzić z kościoła na cmentarz. Spojrzałem na trumienkę i usłyszałem w myślach głos:
„Tato, weź mnie odprowadź.”
Powiedziałem do Anity: „Może ja wezmę Kornelka?” Zawahałem się, ale ona odpowiedziała spokojnie:
„Paweł, idź i zaprowadź go.”
Podniosłem trumienkę i w myślach cały czas z nim rozmawiałem. Kiedy wsiadłem do auta, łzy same popłynęły.
Pół roku później, gdy odchodził Borysek, ból był ten sam. Ten sam strach, ta sama pustka – tylko chyba jeszcze głębsza. Bałem się, jak będzie wyglądać życie po pogrzebie, jak ogromna cisza zostanie w domu bez naszych synków. Tym razem Boryska wynosiłem z kościoła już z pomocą obsługi pogrzebowej – miał wtedy roczek i 10 miesięcy.
Po pogrzebie najbardziej bałem się codzienności. Co dalej? Jak odnaleźć się w świecie bez nich? Dlatego już następnego dnia podjąłem decyzję, że zabiorę Anitę i nasze dziewczynki na kilka dni, gdzieś, gdzie nikt nas nie zna i nikt nie zna naszej historii. Chciałem, żebyśmy nie zamknęli się w bólu, tylko byli wśród ludzi, w życiu.
Z perspektywy czasu wiem, że to była dobra decyzja. Pomogła mi powoli wrócić do ludzi, do pracy, do rzeczywistości. Bo choć pustka po naszych chłopcach zostanie już na zawsze, nauczyłem się żyć dalej – z nimi w sercu.
A jak rozumiem męskość?
Dla mnie męskość to przede wszystkim bycie podporą rodziny. To nie oznacza jednak, że mężczyzna ma być zawsze silny i nieokazujący emocji. Wręcz przeciwnie – uważam, że słabość i odwaga zawsze idą ze sobą w parze.
Patrząc na swój przykład, kiedy przez trzy miesiące byłem w Poznaniu (szpital), miałem wiele momentów słabości. Po każdym wyjściu z oddziału od Kornela zalewała mnie fala emocji. Płakałem. Było mi bardzo trudno, zwłaszcza że mogłem być przy nim tylko dwie, trzy godziny dziennie. Resztę czasu spędzałem sam… w kontakcie z Anitą, która była wtedy w Gdańsku, i z rodziną, przyjaciółmi, którzy bardzo ją wspierali.
Tam, w Poznaniu, po odwiedzinach Kornela zostawała cisza. I w tej ciszy człowiek zostaje sam ze swoimi myślami. To właśnie wtedy pojawiały się momenty największej słabości. Ale jednocześnie, paradoksalnie, ta cisza dawała też siłę – odwagę, która z tej słabości wyrastała.
Myślę, że w moim przypadku słabość i odwaga szły ramię w ramię. Patrząc na to, jak walczyli chłopcy, miałem wrażenie, że każda moja łza, każdy moment załamania był też momentem, który dawał mi jeszcze większą odwagę, by trwać i wspierać ich do końca.
Opowie Pan w kilku zdaniach co dolegało chłopcom? Od początku wiedzieliście, że mogą być ciężko chorzy?
Anita leżała około trzech miesięcy na patologii ciąży. To był trudny czas – z przerwami: dwa tygodnie w szpitalu, tydzień w domu, znów dwa tygodnie w szpitalu. Miała wielowodzie, czyli zbyt dużo wód płodowych. Lekarze regularnie je ściągali, monitorowali sytuację, robiła codziennie USG, echo serca, wszystkie badania. Nic nie wskazywało na to, że chłopcy mogą być chorzy.
Kiedy się urodzili, byli po prostu mniejsi. Kornel ważył kilogram, a Borys kilo czterysta. Dopiero po dobie dowiedzieliśmy się, że mają wady serca. U Borysa wada była delikatna, ale u Kornela bardzo poważna. Lekarze zaczęli podejrzewać, że może chodzić o coś genetycznego, więc wykonano badania.
Dopiero prywatne badanie genetyczne, tzw. WES Quattro (czyli badanie z krwi naszej i dzieci), dało odpowiedź. Okazało się, że chłopcy są chorzy genetycznie, ale choroba, którą mieli, nie była jeszcze opisana w medycynie. Byli pierwszymi dziećmi na świecie z taką mutacją.
Z czasem, szczególnie na przykładzie Borysa, zaczęliśmy odkrywać kolejne problemy zdrowotne. Wiedzieliśmy, że ma słaby wzrok, że nie słyszy. Miał mieć wszczepione implanty. Ale z miesiąca na miesiąc przychodziły coraz gorsze wiadomości. A przez całą ciążę nikt nie zauważył żadnych nieprawidłowości. Anita przez dziewięć miesięcy była pod kontrolą lekarzy, a mimo to nikt nie powiedział, że coś może być nie tak. Nie byliśmy w ogóle przygotowani na taki scenariusz. To był dla nas ogromny szok, ale też – paradoksalnie – motywacja do działania.
Kornel zmarł mając niespełna rok. Od początku z żoną podzieliliśmy się obowiązkami: ja byłem przy Kornelu w szpitalu, Anita zajmowała się Borysem i naszymi córkami w domu. W czerwcu poleciałem z Kornelem do Poznania na pierwszą operację. Byliśmy tam cztery dni. Pamiętam rozmowę z doktorem Bartkiem – spojrzał Anicie w oczy i powiedział wprost: „To nie ma prawa się udać”. Ale mimo wszystko podjęli się operacji. I to się udało. To był jedyny szpital, który chciał podjąć walkę. Mam do dziś ogromny szacunek dla całego zespołu z Poznania.
Kornel przeszedł w sumie około sześciu zabiegów. Spędziliśmy tam trzy miesiące. Kiedy wróciliśmy do domu, jego stan zaczął się pogarszać, parametry spadały. Byliśmy już wtedy pod opieką hospicjum.
Lekarze chcieli, żebyśmy przyjechali na kontrolę, ale miałem w sobie lęk, że jeśli go zawiozę, może umrzeć w szpitalu, a ja nie będę przy nim. Zadzwoniłem wtedy do doktora Marcina Gładkiego, który go operował, i opowiedziałem o sytuacji. Powiedział mi wtedy coś, co zapamiętam do końca życia:
„Jako ojciec powiem – zostańcie w domu. Kornel umiera. Jako lekarz – nie mogę ci powiedzieć, żebyś nie przyjechał na kontrolę.”
To zdanie wszystko we mnie zmieniło. Wiedziałem, że Kornel odchodzi i chciałem, żeby był wtedy z nami, w domu, w miejscu, w którym czuł się bezpiecznie. Gdybym zawiózł go do szpitala, zmarłby na intensywnej terapii, bez nas. A tak – odszedł w ramionach swojej mamy.
Z Borysem do grudnia było wszystko w miarę dobrze. Uśmiechał się, miał piękne włosy, śmialiśmy się, że wygląda jak mały Szopen. Potem jednak zaczęły się napady padaczkowe. W Gdańsku nikt nie potrafił powiedzieć, skąd się biorą. W końcu ataki trwały nawet po 48 godzin.
Lekarze wiedzieli już, że najlepiej będzie, jeśli zostaniemy z nim w domu, razem z hospicjum. Borys miał bardzo małą główkę, mózg naciskał na nerwy… i w pewnym momencie po prostu się „wyłączył”.
Zmarł w moich ramionach. Choć na co dzień głównie opiekowała się nim Anita, to tego dnia był ze mną. Kornel odszedł w ramionach mamy – tej, której „miał mniej”. A Borys zmarł u mnie – bo „mnie miał mniej”. I myślę, że to nie był przypadek. Oni sami wybrali, u kogo chcą odejść.
Dla mnie obaj są bohaterami. Choć fizycznie ich już nie ma, to w sercu zostaną ze mną do końca życia. To ja również ich ochrzciłem – jako ojciec. Pamiętam dokładne daty oraz formułę jaką wypowiadałem. To był również bardzo ważny i ciężki moment.

Kiedy dziecko odchodzi, cały świat się zatrzymuje. Jak przeżywał Pan tę bezradność? Czy pozwolił Pan sobie na łzy, na emocje czy raczej starał się „trzymać fason” i być podporą dla rodziny?
Gdy chłopcy umierali, pierwsza moja myśl była taka, że muszę być twardy. Wiedziałem, jak bardzo to boli moją żonę. Nosiła ich dziewięć miesięcy pod sercem. Wiedziałem, że muszę być podporą dla niej, dla całej rodziny. Musiałem to wszystko ogarnąć – wszystkie formalności związane z odejściem dziecka, a potem wrócić do pracy, do ludzi. Udawać, że wszystko jest w porządku…
Świat się dla mnie zatrzymał. Zatrzymał się emocjonalnie, w wielu aspektach, ale fizycznie musiałem iść dalej. Musiałem wrócić do pracy, musiałem pokazać dziewczynkom i żonie, że dźwigniemy to, że damy radę. Choć tak naprawdę to one były wtedy niesamowicie dzielne.
Było wiele momentów słabości. Dopiero od niedawna zacząłem naprawdę rozmawiać o swoich emocjach z żoną. Przez długi czas nie miałem z kim o tym mówić. W końcu sam powiedziałem: „Chyba potrzebuję lekarza, bo jest mi już za ciężko.” Brakowało mi kogoś, kto po prostu usiądzie obok i powie: „Mów, co chcesz. Jestem tu. Nie oceniam.”
Moim największym przyjacielem jest moja żona. Z Anitą mogę porozmawiać o wszystkim. Możemy powiedzieć sobie wprost, jak bardzo jest nam ciężko. Razem przechodzimy przez kryzysy, razem się podnosimy.
To był bardzo trudny czas, ale za nim… bardzo tęsknię. Bo to był czas, w którym chłopcy żyli, walczyliśmy, byliśmy wszyscy razem – w komplecie. To był najpiękniejszy czas w moim życiu. Nic go nie cofnie i nic tego nie zmieni.
Łzy pojawiły się dopiero niedawno. Długo wszystko w sobie tłumiłem – i to był błąd. Dziś wiem, że czuję się o niebo lepiej, kiedy po prostu usiądę z żoną i porozmawiamy. Kiedy ktoś z nas ma moment słabości, siadamy razem, mówimy, płaczemy. I to jest w porządku.
Nie wstydzę się już tego, że czasem chce mi się płakać. I to samo mówię moim dziewczynkom – jeśli chcą się wypłakać, niech przyjdą, przytulą się. Nie muszą nic tłumaczyć, nie muszę o nic pytać. Po prostu jestem.
Bo każdy z nas ma czasem taki moment, że po prostu potrzebuje się przytulić i wypłakać.
Czy te wydarzenia wymagały odwagi większej niż cokolwiek, co Pan robił wcześniej? Można to do czegoś porównać?
Z perspektywy czasu wiem, że te wydarzenia wymagały ode mnie więcej odwagi niż cokolwiek wcześniej. W tamtej sytuacji nie zastanawiałem się jednak nad tym, czy jestem odważny – po prostu trzeba było działać. Przy chłopcach byłem czasem pielęgniarką, czasem lekarzem. Nie bałem się niczego, bo wiedziałem, że próbując im pomóc, nie zrobię im krzywdy. Kornel miał tracheostomię, wymagał szczególnej opieki, ale to byli moi synowie. Miłość sprawiała, że odwaga przychodziła sama, naturalnie, bez myślenia.
Cokolwiek trzeba było zrobić, ja czy moja żona, po prostu to robiliśmy. Myślę, że trudno porównać odwagę przy chorym dziecku do czegokolwiek innego. Można skoczyć na bungee, można zrobić coś ekstremalnego i powiedzieć, że to odwaga, ale to tylko moment, impuls. Natomiast przy chorym dziecku ta odwaga jest codziennością. Ona pojawia się z automatu, razem z miłością i troską. Choć są momenty słabości, to właśnie odwaga sprawia, że ojciec chorego dziecka nie boi się niczego. Zrobi wszystko, by jego dziecko, by cała rodzina, miała jak najlepiej.
Jak dziś definiuje Pan odwagę? Czy to odwaga w działaniu, w byciu opoką dla innych, czy odwaga w akceptowaniu własnej słabości?
Odwaga to też umiejętność zmierzenia się ze swoimi emocjami i z tym, co naprawdę się czuje. Bo słabość i odwaga idą ze sobą w parze – jedno bez drugiego nie istnieje. Dla mnie odwagą było stawić czoła rzeczywistości, nie uciekać od bólu, tylko go unieść i mimo wszystko każdego dnia wstawać, być dla rodziny. Nie jako ktoś silny na pokaz, ale jako ojciec i mąż, który po prostu jest.
Czy mógłby Pan opowiedzieć, jak wsparcie Hospicjum pomagało Panu w tym trudnym czasie?
Wsparcie, które otrzymaliśmy od hospicjum, było nieocenione. To ludzie, którym będę wdzięczny do końca życia. Wiem, że jeśli kiedykolwiek będą potrzebowali pomocy – czy jako hospicjum, czy jako osoby prywatne – mogą do nas zadzwonić o każdej porze dnia i nocy. Tak jak my mogliśmy dzwonić, kiedy coś działo się z chłopcami, i od razu wiedzieliśmy, że ktoś jest w drodze. To było ogromne wsparcie nie tylko dla Kornela i Borysa, ale także dla nas, dla naszych córek, dla mnie.
Kiedy wracałem z pracy i widziałem, że stoi przy nas doktor lub pielęgniarka, pojawiał się uśmiech na mojej twarzy. Wiedziałem, że jesteśmy pod najlepszą możliwą opieką, jaką mogliśmy mieć. Nie mieliśmy lepszej opieki.
To wsparcie nie dotyczyło tylko chłopców. My też mieliśmy opiekę – zarówno emocjonalną, jak i praktyczną. Psychologowie, fizjoterapeutki, lekarze, pielęgniarki – wszyscy byli dla nas wsparciem. Spotkania hospicyjne, wigilie, rozmowy z innymi rodzinami przechodzącymi podobne etapy życia dawały nam siłę, by codziennie walczyć i funkcjonować.
I jeszcze dodam, że za każdym razem, gdy widziałem samochód hospicjum, nie czułem strachu ani niepokoju. Wręcz przeciwnie – pojawiał się spokój i radość, bo wiedziałem, że jesteśmy zaopiekowani. To jest chyba najlepszy komentarz do tego wszystkiego: po prostu cieszyłem się, że jesteście, i za to będę wam wdzięczny do końca życia.
„Jak przetrwać?” Co pomagało Panu przejść przez te chwile, gdy wydawało się, że świat się kończy?
Jak przetrwać… To chyba pytanie, na które nie ma jednej odpowiedzi. Myślę, że człowiek po prostu musi – nie dla siebie, tylko dla innych. Dla rodziny, dla dzieci, dla tych, którzy jeszcze są obok i potrzebują, żebyś był.
Mnie trzymała przede wszystkim moja żona. Byliśmy w tym razem, rozumieliśmy się bez słów. Pomagały też dziewczynki – ich obecność, uśmiech, codzienność, która nie pozwalała się zatrzymać. Nie można było się rozpaść, bo one patrzyły na nas, uczyły się od nas, jak się podnosić po czymś, co wydaje się nie do uniesienia.
Duże znaczenie miała też rodzina i przyjaciele, którzy byli przy nas w prosty, ludzki sposób – czasem wystarczyła wiadomość, rozmowa, obecność. I hospicjum, które dawało poczucie bezpieczeństwa i spokoju, że nie jesteśmy sami w tym wszystkim.
Ale najwięcej siły dawała pamięć o chłopcach. To, jak walczyli, jak byli dzielni. Kiedy o tym myślę, to wiem, że nie mogę się poddać. Że muszę żyć tak, żeby byli ze mnie dumni. To chyba właśnie w tym jest sens – żeby mimo bólu wstać i iść dalej.
No właśnie, mają Państwo również dwie córki. Jak przeżywa Pan trudne chwile równocześnie pełniąc rolę przewodnika, męskiego wzorca dla Aurelii i Amelii?
Tak, mamy również dwie, bardzo dzielne córki. Uczę je okazywania emocji. Jeśli chcą się wypłakać, wiedzą, że zawsze mogą przyjść do mnie albo do mamy. Mogą płakać, ile potrzebują i nigdy nie muszą się wstydzić.
Często pojawiają się pytania, które mogą być trudne. Kiedyś Amela zapytała: „Tato, a co mam powiedzieć w szkole? Ile mam rodzeństwa?” Odpowiedziałem jej: „Masz jedną siostrę i dwójkę braci. I to się nigdy nie zmieni.” Chcę, żeby dzieci wiedziały, że najważniejsza w życiu jest rodzina – ta, którą mamy, którą tworzymy i szczęście, które z niej czerpiemy.
Dużo rozmawiamy o Kornelu i Borysie. Nie ma dnia, żebyśmy o nich nie mówili. Chociaż fizycznie ich nie ma, w naszych sercach i w naszych głowach są zawsze obecni. Nie unikamy żadnych tematów z nimi związanych – mówimy o wszystkim, tak jakby byli tu z nami.
Mamy też swój mały, wyjątkowy sposób, by ich obecność była namacalna. Kiedyś mieliśmy misia, którego Kornel miał do przy sobie do samej śmierci. Nazywaliśmy go też Kornel. Po śmierci Borysa Amela postanowiła, że miś będzie „Kornello Borys” i teraz wszędzie z nami jeździ. Podczas wyjazdów, czy wspólnych chwil misiek symbolizuje chłopaków. Amela i Aurelia pokazują mu różne rzeczy, dzielą się z nim wrażeniami. Dzięki temu Kornel i Borys wciąż są z nami – w sercu, w rodzinie i w codziennym życiu. To dla nas ważne. To nasz sposób, by pamięć o nich była żywa i by cała rodzina czuła ich obecność, nawet jeśli fizycznie ich nie ma.

Czy był moment, w którym musiał Pan nauczyć się, że „bycie silnym” nie oznacza ukrywania smutku? Czy pokazywanie emocji i rozmowy o nich to wyzwanie?
Tak, dopiero niedawno nauczyłem się, że ukrywanie smutku nie oznacza słabości. To dojrzałość mężczyzny – umiejętność niewstydzenia się własnych uczuć i emocji. Odwaga to pokazanie swojej najprawdziwszej wersji jako człowieka.
Rozmowa o chłopakach wcale nie jest dla mnie wyzwaniem – to przyjemność. Uwielbiam o nich mówić, chociaż czasem wydaje mi się, że ludzie nie są gotowi, by wysłuchać historii, która dla nas niestety nie zakończyła się szczęśliwie.
Dla mnie Kornel i Borys zawsze będą bohaterami, moimi nauczycielami życia. Pokazali mi, co w życiu naprawdę się liczy. Jeszcze raz to powiem – uwielbiam rozmawiać o nich i traktuję to jako dar. Za wszystkie lekcje, które mi dali, jestem im ogromnie wdzięczny.
Panie Pawle, co chciałby Pan powiedzieć innym mężczyznom, którzy teraz przeżywają straty, kryzys lub poczucie bezradności?
Chciałbym im powiedzieć, że odcinanie się od pomocy to jeden z największych błędów, jakie możemy popełnić. Często wydaje nam się, że musimy radzić sobie sami, że pokazanie emocji to oznaka słabości. Tymczasem życie daje nam tyle, ile jesteśmy w stanie unieść – i nie więcej. Każdy z nas ma w sobie siłę, by przejść przez choroby, problemy czy trudności, które nas spotykają.
Nie bójcie się okazywać swoich uczuć, przyjąć wsparcia od innych czy podzielić się tym, co czujecie. To nie jest słabość, tylko przejaw prawdziwej odwagi i dojrzałości. Prawdziwa męskość to nie bycie niewzruszonym, ale umiejętność zmierzenia się z tym, co trudne i przyznania, że czasami potrzebujemy sami pomocy. Tylko w ten sposób możemy przetrwać trudne chwile i być wsparciem dla tych, których kochamy.
Jest Pan ojcem dwóch córek czy dwóch córek i dwóch synów?
Oczywiście, jestem dumnym ojcem dwóch córek i dwóch synów – i to nigdy się nie zmieni.
Od niedawna pełnię też rolę „psiego ojca”, bo spełniliśmy marzenie dzieci o piesku. To wspaniale, że możemy razem dzielić radość z opieki nad nowym członkiem rodziny.
Jak komunikuje się Pan z chłopakami? Czuje Pan Ich obecność?
Codziennie rozmawiam z chłopakami. Opowiadam im o siostrach, o mamie, o tym, co dzieje się w naszym życiu, o tym, jak minął mój dzień w pracy, co udało mi się zrobić. Wieczorami, przed snem, szukam na niebie dwóch najjaśniejszych gwiazd i mówię sobie, że to Kornel i Borys… i wtedy zawsze im mówię „dobranoc”.
Czuję ich obecność na każdym kroku. Kiedy mam jakiś problem albo stoję w obliczu stresującej sytuacji, czuję, jakbym dostawał od nich wsparcie i siłę. Dzięki nim czuję się odważniejszy i dojrzalszy. To, co przeżyłem z nimi, nauczyło mnie, co naprawdę w życiu się liczy, i daje mi odwagę, by stawiać czoła trudnościom, nawet tym najtrudniejszym.
I… ich obecność nie jest tylko wspomnieniem. To część mojego codziennego życia. Dzięki temu wiem, że choć fizycznie ich nie ma, w sercu i w duchu są zawsze ze mną, pomagając mi być lepszym człowiekiem, ojcem i mężem.
Czyli mali chłopcy okazali się wielkimi nauczycielami życia? Można tak powiedzieć?
Oczywiście! Kornel i Borys są dla mnie prawdziwymi nauczycielami życia. Nauczyli mnie, co w nim naprawdę się liczy – miłości, odwagi, wytrwałości i pełni obecności. Pokazali, że nawet w najtrudniejszych chwilach warto być razem, wspierać się nawzajem i nie bać się okazywać uczuć.
Dzięki nim zrozumiałem, że odwaga nie polega na tym, żeby być twardym i niewzruszonym, ale na tym, żeby mimo strachu i bólu stawać naprzeciw trudnościom, być obecnym i dbać o innych. Nauczyli mnie, że słabość i odwaga idą w parze, że prawdziwa siła człowieka objawia się w tym, jak radzi sobie z emocjami i jak potrafi je zaakceptować.
Kornel i Borys pokazali mi również, że miłość nie kończy się wraz z ich odejściem. W codziennym życiu czuję ich obecność – w myślach, we wspomnieniach, w małych rytuałach, które pielęgnujemy w rodzinie. To oni nauczyli mnie, jak ważne jest, by pamięć o bliskich przechowywać w sercu, ale też dzielić się nią z rodziną, by dzieci wiedziały, że rodzeństwo, którego nie ma, wciąż jest częścią naszego życia.
Ich życie, choć krótkie, było dla mnie lekcją miłości, odwagi i wdzięczności. Dzięki nim wiem, że najważniejsze w życiu jest bycie z bliskimi, dbanie o nich i czerpanie siły z tego, co naprawdę ważne. To lekcje, które noszę w sobie każdego dnia i które chciałbym przekazać innym – że nawet w cierpieniu można znaleźć sens, siłę i miłość.
Z Pawłem Wickim rozmawiała Elwira Liegman
Dołącz do akcji ZOSTAŃ ANIOŁEM, wesprzyj Podopiecznych Hospicjum Pomorze Dzieciom: https://pomagam.pomorzedzieciom.pl/
